Przez długie, długie lata miałam wrażenie, że ceramika w charakterystyczne kobaltowe wzory to domena pokolenia mojej babci. Zapewne nie od rzeczy był fakt, że w babcinej kuchni zawsze stało kilka naczyń pełniących głównie funkcje ozdobne. Z czasem zaczęłam na Bolesławiec łypać życzliwszym okiem. A na koniec sama nabyłam kilka kubeczków.
Nawrócenie nie jest nagłe, raczej przebiega etapami. Na pierwszy ogień poszły oczywiście kubki. Pierwszego plusa podłapali za beczułkowate kształty rzeczonych naczyń. Nic na to nie poradzę, herbata z takich pękatych kubków* smakuje o wiele lepiej, zwłaszcza jesienią i zimą. Uroczyście też oświadczam, że są to najlepsze kubki do kawy z jakimi miałam przyjemność się zetknąć. Jakieś 200 ml objętości to w sam raz na machnięcie sobie kawy, która postawi na nogi i nie zdąży wystygnąć. Trochę brakuje mi większych kubków, ale trafiłam we Wrocławiu na sklep firmowy w którym mają zatrzęsienie rozmaitych naczyń, więc może jakaś ‚doniczka’ na herbatę się trafi.
Mają tam fajne miski i miseczki, a jak wiadomo z miskami jak z kubkami- tego dobra nigdy za dużo. Mają bardzo fajne formy (półmiski?) do zapiekania, które ponoć spokojnie można ładować do piekarnika. Mają świeczniki, w tym takie staroświeckie w kształcie:
Dużo fajnych rzeczy mają. Może nie rzucę się od razu na wazy do zupy, ale całkiem poważnie rozważam kolejne zakupy.
* – wujek gugiel podpowiada, że ten typ kubeczków ma swoją nazwę: „kubek czeski”.
(fot. kubeczków- moja, świecznika- ze strony firmowej)